Norweska minister pracy Anniken Huitfeldt oraz eksperci cieszą się, że w Norwegii przybywa rąk do pracy, jednak potem przychodzi niepokój związany z tym, że wielu z nich z rynku pracy wypada i... zaczyna stanowić obciążenie dla norweskiego systemu świadczeń socjalnych.
Cóż, można by krótko powiedzieć, że każdy kij ma dwa końce, ale, za redaktorem Rogalandsavis, przyjrzyjmy się sprawie nieco bliżej:
"Na przełomie roku 2012 i 2013 w naszym kraju mieszkało 449 000 cudzoziemców. Za niemal dwie trzecie wzrostu liczby ludności odpowiada imigracja. W ubiegłym roku przybyło 41 500 nowych mieszkańców, co stanowi największy notowany przyrost. Potrzebujemy pracowitych rąk, a większość przybyszów to imigranci zarobkowi."
Te fakty są powszechnie znane, podobnie jak pojawiające się coraz częściej głosy, że wśród imigrantów można zaobserwować niepokojącą tendencję to trwałego wypadanie z rynku pracy. Na ten temat wypowiadali się niedawno chociażby eksperci z centrum Frischa (pisaliśmy o tym tutaj). Natomiast redaktor Rogalandsavis idzie dalej:
"Taki, nazwijmy to "rachunek ekonomiczny życia" ujawnia, że większość z nas jest nierentowna. Może brzmi to dziwnie, ale przedszkole, szkoła i ogólnie utrzymanie dziecka w okresie dorastania kosztuje bardzo dużo. Do tego żyjemy coraz dłużej, a zatem kiedy przechodzimy na emeryturę, potrzebujemy opieki, która też kosztuje."
Ale, czy wszyscy ludzie są jednakowo "nierentowni"? Okazuje się, że nie!
"Najbardziej "rentowni" są dorośli imigranci zarobkowi, którzy przyjeżdżają tu w pełni wykształceni i którzy nie potrzebują wielu świadczeń ze strony państwa. Niepokojące natomiast jest to, że wielu spośród tych pracowitych ludzi, przebywając w Norwegii, nie zachowuje tej zdolności do pracy zbyt długo."
Redaktor pyta następnie, jaką strategię powinno przyjąć zatem państwo norweskie w obliczu tych faktów:
"Z czysto ekonomicznego punktu widzenia, opłacałoby się zatem otworzyć szeroko granice dla gastarbeiterów, ale" bo zawsze przecież jest jakieś "ale" - "rachunek zaczyna wyglądać inaczej, kiedy te nowe grupy mieszkańców zaczynają sprowadzać żony i dzieci - i stają się konsumentami netto świadczeń publicznych."
Norwegowie porównują sytuację obecnej imigracji z Polski, Litwy i innych krajów Europy środkowej i wschodniej, do imigracji Pakistańczyków w latach 70. Wielu z nich pracowało w Norwegii bardzo ciężko, podejmowało wiele prac, a potem skończyło na zasiłkach oraz wśród osób niepełnosprawnych.
"To niepokojące, że wielu nowych imigrantów, którzy tracą pracę, pozostaje bezrobotnymi. Jednocześnie do Norwegii napływają wciąż nowi pracownicy z Polski. Liczba Polaków - mężczyzn w Norwegii wzrosła z 8 700 w roku 2007 do 44 500 w roku ubiegłym.
Gdzie leży problem? Przychodzi czas łączenia rodzin i nagle okazuje się, że imigranci zarobkowi potrzebują miejsc w przedszkolach i szkołach. I cały rachunek zaczyna wyglądać inaczej".
I tu, można by rzec, jest pies pogrzebany. Ale skoro przywołaliśmy już obraz kija, który ma dwa końce, tzn. tego, że imigranci wytwarzają bogactwo Norwegii, ale również konsumują je w postaci świadczeń, wyobraźmy sobie ten kij w skali makro.
Mianowicie, ci wykształceni, gotowi i chętni do pracy ludzie, którzy do Norwegii wyjechali, by budować jej dobrobyt, jednocześnie wyjechali z Polski, która poniosła koszty ich kształcenia (co jest oczywiście uogólnieniem, bo i tak w ostatecznym obrachunku za szkoły, przedszkola publiczne itp. płacą sami obywatele w formie podatków), ale z ich produktywności już nie skorzysta. O świadczeniach ze strony państwa polskiego nie ma co mówić (powolna i sztucznie przedłużana agonia zus-u nie powinna w tym względzie pozostawiać jakichkolwiek wątpliwości), tak więc nieobecność tych ludzi w kolejce po ewentualne świadczenia specjalnych oszczędności państwu polskiemu nie przyniesie.
W globalnym bilansie zysków i strat na całej operacji niewątpliwie bardziej zyskuje Norwegia.
I tu warto zadać sobie pytanie o interes narodowy. Popularny dziennikarz prawicowy Stanisław Michalkiewicz krótko i dowcipnie powiedział, że "interes narodowy polega na tym, żeby naród się rozwijał, a nie zwijał".
(Na marginesie: Dość trafną definicję interesu narodowego sformułował też onegdaj Edward Gierek, który ujął to tak: " Aby Polska rosła w siłę, a ludzie żyli dostatniej" - z tym, że z wykonaniem - jak to w socjalizmie - było już gorzej. Inna sprawa, że za pozaciągane wtedy długi - dużo, dużo mniejsze, niż te, jakimi przyszłe pokolenia obciążają obecne władze polskie - coś przynajmniej powstało: ponad 500 różnych fabryk i przedsiębiorstw, począwszy od wielkich elektrowni węglowych (Bełchatów, Kozienice, Jaworzno, Dolna Odra, itd) i wodnych (Żarnowiec, Włocławek), a skończywszy na fabrykach mebli, zakładach odzieżowych i mięsnych, podczas gdy wizytówką obecnej ekipy pozostanie słynny basen narodowy, pardon: Stadion Narodowy z zacinającym się dachem i murawą wymagającą wymiany po dwóch meczach. Przepraszam za przydługą dygresję.)
Norwegowie dyskutują obecnie nad tym, czy w ich interesie narodowym leży to, by pozostawiać rynek pracy względnie otwartym, zgodnie ze zobowiązaniami wynikającymi z członkostwa w EOG, gdyż jest to (mimo kosztów socjalnych) opłacalne ekonomicznie, a zatem sprawia, że "Norwegia się rozwija, a nie zwija", czy też bardziej ten rynek izolować, chociażby w celu chronienia przywilejów socjalnych (w tym kierunku idą głosy tych, którzy opowiadają się za renegocjacją umowy EOG).
Ta druga grupa, mniej liczna, ale istniejąca, uważa, że sam rozwój gospodarczy nie jest tożsamy z interesem narodowym, gdyż zbyt duży napływ imigrantów oznacza mniejszy udział rdzennych Norwegów w ogólnej liczbie ludności, a osłabianie chociażby silnej pozycji związków zawodowych na rynku pracy sprawia, że "zwija się" typowo norweski model gospodarczy. Według krytyków EOG zbyt intensywna imigracja zarobkowa zagraża funkcjonowaniu norweskiego państwa opiekuńczego.
Polski rząd takich dylematów nie ma. Otwarcie rynku i swobodny przepływ ludzi w ramach EOG i UE powoduje w zasadzie ruch tylko w jednym kierunku: na zewnątrz, czyli demograficznie Polska się zwija i to bardzo intensywnie. A na miejsce emigrantów nie bardzo ma kto napłynąć. Teoretycznie mogliby to być np. Ukraińcy, czy Białorusini, ale po pierwsze: barierę stanowi tu "nowa żelazna kurtyna" czyli uszczelniona wschodnia granica Unii Europejskiej, a po drugie, kiedy już za tą żelazną kurtynę się przedostaną, wolą pojechać do krajów dających lepsze warunki rozwoju, niż Polska.
Smutne, ale prawdziwe. A Polacy po raz kolejny budują silną diasporę za granicą. Bo Polonia, w przeciwieństwie do Polski, się rozwija.
To może Cię zainteresować
09-04-2013 17:28
0
0
Zgłoś
07-04-2013 17:07
1
0
Zgłoś
05-04-2013 08:24
0
-2
Zgłoś
05-04-2013 07:23
1
0
Zgłoś
04-04-2013 14:21
0
0
Zgłoś
04-04-2013 13:42
0
0
Zgłoś
04-04-2013 13:37
0
0
Zgłoś
04-04-2013 13:23
0
0
Zgłoś
04-04-2013 12:49
1
0
Zgłoś